Nie tylko mieć, ale i umieć na nim polecieć.
Na YouTubie, Instagramie czy Facebooku często widzę filmiki w stylu „7 powodów, dla których...”, „5 przyczyn, że...”. Nie chodzi tylko o to, że dobrze się klikają – choć to też – ale chyba rzeczywiście lepiej się tak wypozycjonować. Mimo to jeszcze nie widziałem argumentu, który właśnie chyba sam odkryłem.
Jeszcze zanim pojawił się wing, myślałem często: co, jeśli coś pójdzie nie tak? Taka sytuacja może spotkać każdego. Mnie też się prawie przydarzyła.
W Corralejo często wypływam na wingu aż pod wyspę Lobos. Czasem z kumplem, ale po chwili każdy jedzie w swoją stronę. Dzielą nas setki metrów, spore fale. Na foilu, jak się już trochę potrafi, można się rozglądać – ale wystarczy chwila dekoncentracji i leżysz w wodzie. Zwłaszcza w falach. Niejeden raz, szukając wzrokiem kumpla, wpadłem do wody.
W kajcie to mniej groźne – latawiec zazwyczaj spada daleko od deski. Na wingfoilu można natomiast bardzo łatwo uderzyć wingiem o foila. Mnie się to przydarzyło właśnie w okolicach Los Lobos. Wpadłem do wody, rozglądając się. Miałem 4m winga, wiatr trochę osłabł, ledwo się napompowałem.
Lecę w stronę Corralejo, ale coś mi nie gra – jazda jakaś dziwna. Myślę, czy już tak zupełnie zdycha? Trochę podostrzyłem i nagle... słyszę szelest, jak chorągiewka. Rozglądam się – nic. Patrzę w górę – i widzę: poszycie rozcięte, dalej się rwie. Odpadam od wiatru, otwieram lekko winga. Gdybym to zobaczył przed startem, miałbym stracha pompować się na wodzie. Na szczęście nie widziałem. Mogło być gorzej – mógłbym trafić w tubę. Na jeziorze już się to kiedyś mi zdarzyło.
Inna sytuacja – Majanicho. Urwało mi winga z leasha. Też 4.0. Drugi przypadek w ciągu dwóch miesięcy. Zdarzyć się może każdemu.
Na szczęście wtedy byłem blisko brzegu – jakieś 1000 m. Ale wiatr był cross-off, kierunek gdzieś na... Północną Amerykę, mniej więcej w stronę półwyspu Labrador

Do czego zmierzam: każdy spadochroniarz ma zapasowy spadochron. Gdy coś pójdzie nie tak – odpala drugi. W wingfoilu podobną funkcję może pełnić parawing.
Warto mieć ze sobą coś takiego. Dzięki stash beltowi (czyli pasowi z torbą na parawinga) da się go łatwo zabrać. Parawing waży kilkaset gramów. A torba służy też jako trapez do winga lub parawinga – warto ją mieć, nawet bez awarii.
W razie problemów z wingiem – mamy szansę wrócić do brzegu. Możemy odpalić parawinga i spokojnie lecieć. A jeśli wiatr siądzie, po prostu się „dragować” – położyć na desce i odpalić parawinga. Może nie ostro na wiatr, ale choćby półwiatrem. Do tego – wystający z wody pomarańczowy parawing to świetna flara. Łatwiej nas zobaczyć, ktoś szybciej zareaguje.
Wiatr między Corralejo a Lobos wieje wzdłuż wyspy – nijak byłoby dopłynąć do brzegu. Nie wiem, czy ktoś by mnie w ogóle zauważył. Warunki tego dnia były takie, że niewielu w ogóle wychodziło na wodę.
Dlatego uważam, że parawing powinien być obowiązkowym elementem każdego wingfoilera. Może się okazać ostatnią deską ratunku. Serio. Polecam! Przy okazji dobry argument sprzedażowy

Ciekawe, czy ktoś już poruszył ten temat? Czy może jestem pierwszy?

